Od początku mojej kariery jako etologa i zoopsychologa miałam bardzo buntownicze podejście do narzucanej mi metodyki pracy. Co prawda w 2010 r. w psich szkołach subtelnie upowszechniał się nurt relacyjny, oparty na nowoczesnej wiedzy i wzmocnieniu pozytywnym, ale nie zapominajmy, że w tamtym czasie tej „nowej” wiedzy było stosunkowo niewiele, choć u wielu postępowych specjalistów, którzy kierowali się zarówno sercem, jak i logiką, rodziła się potrzeba pójścia inną drogą szkoleniową niż ta oferowana przez szkoły „retro”.
Gdy otrzymałam dyplom magistra biologii – z oceną bardzo dobrą za napisanie i obronę pracy magisterskiej z zoologii, ściślej zaś z etologii (badałam zachowanie srok, byłam bowiem zakochana w inteligencji krukowatych) – wiedziałam, że będę pracować ze zwierzętami w poszanowaniu ich emocji, zdolności poznawczych oraz potrzeb społecznych. Byłam przekonana, że zostanę ornitologiem, ale traf chciał, że miałam przedmiot „kynologia”, a podczas wykładów prowadząca wspomniała, że rozwija się w Polsce nowy zawód – zoopsycholog, że to ciekawa alternatywa dla świeżo upieczonych przyrodników. Co więcej, jako córka lekarza weterynarii, która „od zawsze żyła wśród psów”, uznałam, że chyba to jest to. Tę drogę wybrałam, kształcąc się w Warszawie na studiach podyplomowych z zakresu: psychologia zwierząt – zagadnienia podstawowe i aplikacyjne pod kierunkiem pro...